poniedziałek, 18 maja 2015

Cztery

Pustka ogarniająca już nie tylko mój umysł, ale i serce, osiągnęła naprawdę niebotyczne rozmiary.
Było bowiem w tym miejscu coś okropnego. Coś, co kazało mi wyjść i nigdy więcej nie wracać. Jakaś bliżej niezidentyfikowana siła wciągająca mnie coraz niżej i niżej, by wreszcie połknąć resztki nadziei tlącej się w nadszarpanych emocjonalnie nerwach. Dałem radę jednak zbudować chwiejny mur chroniący krople tej jakże cennej nadziei przed srogą porażką. Mógł on oczywiście w każdej chwili runąć. I byłem bardziej niż pewien, że tak się właśnie stanie. 
Drżącymi dłońmi starłem z policzków kolejne krople coraz częściej napływających łez. Nic nie było w stanie mi pomóc. Nic prócz informacji, że z nimi wszystko dobrze. Że ludzie siedzący w tym niewielkim pomieszczeniu już nikogo więcej nie stracą. Przeczesałem palcami długie, jasne włosy ciągnąc je nieco zbyt mocno. Nie czułem jednak bólu. Było to jedno z niewielu przyjemnych doznań dochodzących do mnie przez ostatnie dłużące się godziny. To tak, jakbyś czekał na wyrok i nie wiedział nawet, o co Cię posądzają. Cały trzęsłem się ze strachu o ich życie. Nic więcej mnie nie obchodziło. W dupie miałem zbliżający się mecz Ligi Mistrzów czy niedawno przegrane El Clasico. To się nie liczyło. Bo jak ma się jakieś tam wydarzenie sportowe do szczęścia spowodowanego bliskością najwspanialszej dziewczyny na świecie? Do jej jasnych pasm oplatających moje ramiona i uroczo zarumienionych policzków? Do tego delikatnego, olśniewającego głosu? Kruchej sylwetki siadającej Ci codziennie na kolanach? Chwil spędzonych pod gwieździstym niebem, gdy mogłeś obejmować dosłownie cały swój świat? Oddałbym każdy wygrany mecz, każdy piłkarski sukces za choć jedno wypowiedziane przez nią słowo. Oddałbym dosłownie wszystko, by znów mogła się przejść ze mną ulicami Sevilli. By ten ostatni raz wtuliła się w mój tors i wyszeptała dwa najważniejsze słowa w całym ludzkim istnieniu. Te dwa słowa nadające sens wszystkiemu, co znajduje się wokoło.
Każda kolejna myśl mnie w stan jeszcze większego przygnębienia. Czy to nie żałosne? Dorosły facet pokonany przez miłość...
- Spokojnie Ivan, wszystko będzie dobrze - wyszeptał Marc jeszcze mocniej ściskając moje ciało umięśnionym ramieniem. Byłem mu za to niezwykle wdzięczny, choć przynosiło tyle korzyści, co zeszłoroczny, zepsuty piernik. - Sam zaraz zobaczysz. 
Pokręciłem głową, coraz bardziej zanosząc się desperackim szlochem. 
- Cailin jest silna. Da sobie radę. 
Skrzywiłem się na te słowa. Zawsze emanowała od niej siła. Pewność i przekonanie co do własnej racji. W tamtej chwili nie byłem jednak taki pewien, czy aby na pewno będzie w stanie walczyć za dwóch przeciwko nieprzyjemnym zrządzeniom losu. 
Poczułem na kolanie pewnego rodzaju ciężar, należący do tych przyjemnych, dających wsparcie. Niepewnie uniosłem powieki i spojrzałem wprost w ciemne tęczówki ślicznej Hiszpanki. Uśmiechnęła się kwaśno. Nikomu nie było w tamtym momencie do śmiechu. Mimo wszystko wiedziałem, że robiła to dla mnie. Próbowała pocieszać mnie, choć to ona straciła drugą połowę własnej duszy. Moja jeszcze walczyła. Żyła. Jej już nie. 
- Dobrze Ci zrobi. - Wyciągnęła rękę z kubkiem gorącej kawy, którą bez zastanowienia przyjąłem. - Słodzona. Taka, jak lubisz. 
Pociągnąłem łyk starając się rozluźnić wszystkie mięśnie. Nie trzeba chyba wspominać, że skoro nie pomógł mi najlepszy przyjaciel, jakiś tam napój tym bardziej nie usunie całego tego natłoku. 
- Dzięki - wyszeptałem. Zawahałem się na chwilę, jednak zaraz, o dziwo nie płacząc, podjąłem dalszą rozmowę. - Dlaczego jeszcze tutaj jesteś?
Pauline usiadła na krześle obok, odgarniając za ucho zaplątany kosmyk. 
- Jesteście moimi przyjaciółmi - wydusiła. - Śmierć Gerarda raczej...
- Spokojnie - odparłem, gładząc ją po ramieniu. - Teraz masz nas. 
Uśmiechnęła się niepewnie przez goszczące pod powiekami łzy. 
- Wiem. Niezależnie od przebiegu wydarzeń będziemy trzymać się razem. 
Jakby na zaprzeczenie tych słów, jej mina nagle zmarniała. Spuściła głowę jeszcze przez krótką chwilę walcząc z bólem, po czym dała za wygraną. Ukryła twarz w dłoniach i po prostu się rozpłakała. A ja byłem tak wielkim chujem, że nie dałem rady jej nawet przytulić. Nie umiałem. Nie wiem, dlaczego. 
Marc czując moje zmieszanie od razu wstał i najszybciej, jak tylko potrafił doskoczył do dziewczyny. Delikatnie przycisnął ją do torsu, wyręczając mnie w zadaniu, które powinienem wykonać już dawno. W podniesieniu na duchu osoby będącej pewnego rodzaju podporą dla wszystkich tutaj siedzących, choć to właśnie ona poniosła największą stratę. Nie ja. Nie Krychowiak. Właśnie ona! Zachowująca największą przytomność umysłu, podczas gdy my, pozornie twardzi faceci, rozklejaliśmy się przy każdej, nawet najmniej odpowiedniej okazji.
Automatycznie spojrzałem na siedzącego pod ścianą Polaka. Ukrył głowę między kolanami, lekko zanosząc się szlochem. Przeszły mnie ciarki. Nie mogłem tego zrozumieć. Nie potrafiłem przywyknąć do myśli, że ktoś może kochać dziewczynę mojego życia równie mocno. Chcieć jej bliskości. Pocałunków, objęć, wspólnie spędzonych dni. Potrząsnąłem głową, przenosząc wzrok na skulonego obok Denisa. Hiszpan delikatnie się uśmiechnął. Wszyscy próbowali podnieść mnie na duchu, choć tak naprawdę wcale na to nie zasługiwałem.
Grzesiek podniósł głowę jakby uświadamiając sobie, że Pauline wpadła w stan, w którym oboje się znajdujemy. Przewertowałem jego tęczówki, zdecydowanie zbyt mocno wypełnione udręczoną miłością. Zacząłem zastanawiać się, co dokładnie łączy go z Cailin. Czy kiedykolwiek zbliżyli się do siebie w ten, jak myślałem, zaklepany dla mnie sposób. I dopiero w tamtej chwili zrozumiałem, że od rozstania wcale nie była moja. Stała się wolną kobietą mogącą związać się z każdym pragnącym jej mężczyzną. Między innymi tym znanym już na całą Hiszpanię defensorem.
Moje rozmyślania przerwała chyba najbardziej wyczekiwana przez wszystkich osoba. Poderwałem się z miejsca niemal przewracając plastikowe krzesło. To samo zrobił Krychowiak. Cerrea otarła policzki nie wyswabadzając się jednak z objęć Marca. Wolała przytrzymać jedyną możliwą barierę pocieszenia w razie usłyszenia nieprzyjemnych wieści. Ja jednak całą uwagę skoncentrowałem na białym kitlu. Chłodno zlustrowałem twarz lekarza, starając się wyczytać z niej jakieś emocje, nawet te najmniejsze. Nic z tego.
- Wszystko w porządku, prawda? - spytał Marc, wyręczając wszystkich z tej jakże nieprzyjemnej czynności.
Brunet zdawkowo zagryzł dolną wargę. Schował w wewnętrznej kieszeni fartucha kilka kartek, po czym przebiegł wzrokiem po twarzy każdego ze zgromadzonych. Chciałem go w jakiś sposób pospieszyć, jednak doskonale wiedziałem, że mogę jedynie pogorszyć już i tak nieciekawą sytuację.
- Stan pacjentki jest stabilny. Udało nam się zatamować krwawienie. Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, powinna wyjść z tego bez szwanku.
W połowie odetchnąłem z ulgą, rozluźniając zaciśnięte wcześniej pięści. Nie mogło to oczywiście długo potrwać. Zaraz ogarnęły mnie kolejne, już niezbyt przyjemne wieści.
- Niestety musieliśmy zdecydować się na cesarskie cięcie i... Nie udało nam się uratować dziecka. - Zadrżałem gwałtownie. - Przykro mi.
Miałem wielką ochotę zaśmiać mu się prosto w twarz. Przykro? Przykro?! Zamiast tego, starając się opanować ogarniającą mnie zimną, paraliżującą bezsilność, z impetem kopnąłem w nóżkę krzesła. Wygięła się pod niebezpiecznie silnym kątem. Nic mnie to jednak nie interesowało. Po policzkach popłynęły kolejne słone krople, sprowadzające się już chyba do normalności w moim życiorysie. Mocno wbijając paznokcie w skórę dłoni skierowałem się ku wyjściu ze szpitala. Ignorowałem rozchodzące się w tle wołania Marca i Denisa do pary z panicznym krzykiem Pauline. Potrzebowałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Zrozumieć, dlaczego los bywa taki okrutny. I przejść żałobę po stracie człowieka, którego ledwie zdążyłem pokochać, a już go nie było.
Przestawałem wierzyć w szczęście. Nie czułem go od dawna. I coraz częściej dochodziłem do wniosku, że czegoś takiego po prostu nie ma.


W tamtej chwili nie istniałem. Ciągłe wahania co do popełnianych czynów i to głupie wrażenie, że nic więcej się we mnie nie zmieści - ani cierpienie, ani smutek, a tym bardziej już radość z uśmiechem - ukazywały mi jedynie słuszność tego stwierdzenia. Byłem nikim. Zwykłym wrakiem człowieka błąkającym się jeszcze jakimś cudem po tym okrutnym świecie.
Z furią w oczach wszedłem na boisko Sánchez Pizjuán, obiektu tak bliskiego memu sercu, tak doskonale znanego przez każdy cal mojego zmarnowanego ciała. Zatrzymałem się przy linii bocznej już nawet nie próbując zatrzymać łez. Nie miało to po prostu najmniejszego sensu. Wziąłem więc parę uspokajających oddechów wyobrażając sobie małą rączkę zaciśniętą na mojej dłoni. Ciche słowa wypowiedziane przez mojego synka ubranego w biało-czerwony strój Sevilli. Mogłem go przytulić, pocieszyć, pocałować w główkę, nauczyć tego, co tak bardzo kocham. Grania w piłkę. Zwyczajnie cieszyć i dzielić się z nim ideą tego pięknego sportu. Ale tylko w wyobrażeniach. Na jawie. W świecie, który nigdy nie będzie rzeczywisty. Bo tego dziecka już nie było. Umarło przed wzięciem pierwszego oddechu.
Zaciskając powieki podbiegłem do bramki znajdującej się po mojej lewej i bez zastanowienia zacząłem pastwić się nad metalowymi słupkami. Kopałem, waliłem pięściami, starałem się wyładować wszystkie negatywne emocje. Zanosiłem się desperackim szlochem, choć wiedziałem, że nikomu to nie pomoże. Chciałem jedynie czuć ból fizyczny, który rzekomo uśmierzał ten psychiczny. A tak naprawdę im mocniej odczuwałem każdą, nawet najmniejszą kostkę w dłoniach, tym bardziej chciało mi się umrzeć. Beznadzieja. Dokładnie tym słowem można było opisać moje życie w tamtym okresie. Nic, dosłownie nic nie było w stanie wyprowadzić mnie na prostą.
- Ivan!
Nie zareagowałem. Wbiłem jedynie czubki butów w idealnie przystrzyżoną murawę i zacząłem ją rozgrzebywać. Coraz głębiej. Tak jak ból przeszywał moje serce, ciało, umysł.
- Ivan, opanuj się!
Denis objął mnie ramionami i z wkładem całej siły sprowadził do parteru. Niczym mała dziewczynka zacząłem bić i kopać. Dopiero po kilku minutach, w miarę możliwości uspokojony padłem na nawierzchnię.
- Dlaczego? - spytałem cicho. - Czemu akurat my?
- Tego nie wie nikt - odparł. - Nawet ja.
Chciał rozładować atmosferę, ale nie miałem siły nawet na najlżejsze uniesienie kącików ust.
- Zdążyłem je pokochać, przywiązać się, zapragnąć jego bliskości. A chwilę później mogłem się z tym wszystkim pożegnać. - Mój głos drżał, choć za wszelką cenę starałem się go opanować. - Już nie wierzę w szczęśliwe zakończenia. Nie ma ich. Na tym świecie nie ma już nic!
- Nie mów tak. - Niepewnie położył dłoń na moim ramieniu. - Masz jeszcze Cailin. Ona Cię potrzebuje. Szczególnie teraz.
- Swoją drogą, nie musiałeś za mną wychodzić - mruknąłem, ignorując jego słowa. Mimo wszystko wyryły w mojej głowie pewnego rodzaju znaki. Pomogły w miarę możliwości ogarnąć się po tym. - Poradziłbym sobie sam.
- I przed moim przybyciem to pokazywałeś.
Prychnąłem.
- Może i masz rację? - Uśmiechnąłem się nieznacznie. - Dziękuję.
- Nie dziękuj, tylko wracaj do niej.
Podnieśliśmy się do pozycji siedzącej dokładnie w tej samej chwili. Spojrzałem prosto w jego oczy i już wiedziałem, gdzie powinienem teraz być. Stadion byłego klubu z całą pewnością do pierwszej piątki takich miejsc nie należał.
Przytaknąłem, wstałem i od razu ruszyłem do wyjścia. Jeśli miałem ją teraz wpierać, musiałem włożyć w to dokładnie całe serce. Pokazać, jak bardzo ją kocham i postarać się odzyskać tę miłość. Jedynie tak mogłem jakoś odbudować nie tylko moją codzienność, ale także tej ślicznej blondynki, będącej dla mnie ostoją w najtrudniejszych życiowych momentach.
_______________
Troszkę się spóźniam z tym rozdziałem, ale wiecie jak to jest pod koniec roku. Cisną jakby im się jakieś wiatraczki zapaliły w głowach, że mało ocen, a ja tylko jak ten ostatni kujonek siedzę nad książkami całe dnie ;-; Pewnie u was jest podobnie, więc może to i lepiej, że tyle nie było tego rozdziału? Bo najprawdopodobniej i tak nie znaleźlibyście czasu na przeczytanie go.
No ale... zostawiam was z dalszą częścią i do zobaczenia (chyba za dwa tygodnie) ;*