To, co przeżywałem było jak marzenie wygrania pucharu mistrzów i późniejsze patrzenie na wroga trzymającego go przy piersi. Tylko milion razy mocniejsze. Jak oglądanie chorującego idola całego świata. Tylko milion razy mocniejsze. Jak odejście z miejsca, za które byłbyś w stanie oddać własne życie i wiele więcej. Tylko milion razy mocniejsze. Nie potrafiłem wyobrazić sobie czegoś gorszego od przeżycia własnego dziecka. Dziecka, które nie zdążyło się urodzić. Które nawet nie otworzyło oczu, nie zaczerpnęło pierwszego oddechu, a już było skazane na odejście z tego brudnego, niezwykle niesprawiedliwego świata.
Kajając się w bólu i niesłychanie silnym cierpieniu zacząłem się zastanawiać, jaki sens ma moje życie. Jedyne, w czym jestem dobry, to popełnianie wielkich błędów, których nie będę w stanie naprawić. Bo gdybym nie wyjechał za karierą, miłość mojego życia przytulałaby się teraz do mnie, a nie leżała w przygnębiającej, szpitalnej sali. Wspólnie przygotowywalibyśmy się do narodzin potomka. Uroczej dziewczynki lub słodkiego chłopczyka, który wypełniłby naszą codzienność radością, jakiej nie potrafi dać nic innego. Ale nie. Moja głupota musiała wziąć górę. I właśnie przez nią straciłem dosłownie wszystko, co tak naprawdę liczy się w życiu człowieka.
Po wzięciu głębokiego oddechu wszedłem przez szklane drzwi do budynku i od razu skierowałem się odpowiednią drogą w stronę Cailin. Nie chciałem zwlekać. Już wystarczająco nawaliłem. Teraz powinienem siedzieć przy łóżku, trzymając tą delikatną dłoń i wspierać ją najlepiej, jak tylko potrafiłem. Z nadzieją patrzyć prosto w jej kruchą, zmarnowaną twarz i czekać na postępy. Na wydarzenie, które mi ją zwróci. Które odda mi moją miłość, wspomnienia i wszystkie piękne chwile czekające na nas po wyjściu z tego paskudnego miejsca.
Wyszedłem z windy chwiejąc się nieznacznie. Od razu oblizałem spierzchnięte wargi starając się nie rozpłakać. To nie miało najmniejszego sensu, łzy nie zwrócą mi dziecka i w żaden, nawet najmniejszy sposób nie pomogą Cailin. Dlatego chciałem być silny. Przeszedłem parę kroków, po czym skręciłem w stronę zbyt dobrze znanego mi korytarza. Chciałem zamknąć oczy, osunąć się na podłogę, uciec. Walić pięściami w ścianę, szarpać przechodzących ludzi. Chciałem zrobić cokolwiek, żeby zagłuszyć przygnębiające myśli. Ale nie byłem w stanie.
Spojrzałem jedynie na współczującą twarz Marca, który automatycznie poderwał się z krzesła.
- Lekarz Cię szukał. - Moje serce zabiło szybciej na te słowa. - Skręcasz w prawo, drzwi na samym końcu. Iść z tobą?
Uśmiechnąłem się krzywo, bo wcale nie miałem na to ochoty i pokręciłem głową.
- Dzięki stary, ale sam to załatwię.
Dystans do gabinetu pozornie nie był długi. Jednak gdyby dołożyć do tego wszystkie dręczące mnie myśli, przelatujące obrazy nijak nie umiejące złożyć się w jedną, spójną całość, ta droga stawała się po prostu wiecznością. Najdłuższe minuty mojego życia.
Cicho zapukałem i poczekałem na zezwolenie wejścia do środka. Przed naciśnięciem klamki wziąłem kilka uspokajających oddechów, po czym zmusiłem się na postawienie tych paru kroków i późniejsze spojrzenie w twarz siedzącego naprzeciw mężczyzny. Od razu wskazał ręką fotel pod ścianą.
- Dziękuję, postoję - odparłem, starając się wyczytać jakieś emocje z jego twarzy.
Lekarz przewertował kilka papierów, zdjął okulary, poprawił biały kitel i ponownie przeniósł swój wzrok na moją zmarnowaną posturę.
- Życiu pani Alvarez nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Jest słaba, musi odpoczywać, ale za kilka dni powinna wybudzić się ze śpiączki. W takim wypadku po czterdziestu ośmiu godzinach bez najmniejszych komplikacji zostanie wypisana. - Poczułem pewnego rodzaju ulgę, choć innej wersji wydarzeń nawet nie przyjmowałem do wiadomości. - Chodziło mi tylko... Mężczyzna siedzący na korytarzu zaoferował swoją pomoc i opiekę nad nią. Ale nie mogę... To znaczy mogę, ale nie chcę oddawać pacjentki w ręce kogoś innego niż ojca dziecka po tak bolesnej stracie. Rozumie mnie pan?
- Oczywiście zajmę się nią. Nie ma najmniejszego problemu.
Zapadła chwilowa cisza, która dość szybko dała się we znaki obu stronom.
- To dobrze. - Nie do końca wiedziałem, co mam powiedzieć. - Jest taka możliwość, na którą nie wszyscy ojcowie się decydują.
Zmarszczyłem brwi kompletnie nie wiedząc, co mnie jeszcze czeka.
- Słucham.
- Mogę zaprowadzić pana na salę. To chwila dla rodziców, na pożegnanie dziecka.
Moje serce zabiło szybciej, a krew w żyłach momentalnie zawrzała.
- Zobaczyłbym go?
- Ją. To dziewczynka.
Córeczka. Miałem córeczkę. Kilka łez spłynęło po moich policzkach, ale już nad tym nie panowałem. Gdzieś miałem całą ulotną, męską twardość. W takich chwilach emocje brały górę nawet nad największymi egoistami. Nic więc dziwnego, że i ja pokazywałem je każdej mijającej mnie osobie.
- Tak, chcę - wydukałem. Słaba odpowiedź, ale innej nie umiałem sklecić.
Widziałem zmieszanie w każdym jego ruchu, gdy prowadził mnie na miejsce, choć sam doskonale znałem drogę. Zawód lekarza nigdy nie był łatwy. Zdecydowanie zbyt często zdarzały się właśnie tego rodzaju sytuacje, w których trzeba było powiadomić rodzinę pacjenta o paskudnej sprawie, jaką była śmierć, paraliż, nieuleczalna choroba lub coś jeszcze innego. Ale tak wygląda nasze życie. Jest piekielnie niesprawiedliwe.
- Proszę - wyszeptał tylko, wskazując na drzwi.
A ja bez najmniejszego zawahania wszedłem do środka.
Spojrzałem na Cailin, zupełnie nieświadomą tego, co się właśnie stało. Chciałem do niej podejść, pocieszyć, ale wtedy zrozumiałem, po co tak naprawdę się tutaj znalazłem. Nerwowo zaciskałem i rozluźniałem palce u dłoni, starając się przy okazji uspokoić walące w piersi serce. Jeśli ktoś myślał, że to skutkuje, był w ogromnym błędzie. Z każdym drobnym krokiem przybliżającym mnie do przenośnego, szpitalnego łóżeczka dla noworodków stresowałem się coraz bardziej. Kolejne słone łzy wypływały spod moich powiek, policzki przybrały rumianą barwę jak pod koniec wyjątkowo emocjonującego meczu, a szczęki ścisnąłem tak mocno, że nawet najmniejsze rozluźnienie przyprawiało mnie o piekielny ból. Zamknąłem oczy. Zbyt mocno się bałem, by móc tak po prostu spojrzeć na jej twarz. Położyłem palce na krawędzi łóżeczka, spróbowałem przełknąć ogromną gulę zatykającą całe moje gardło, po czym w przypływie odwagi skierowałem wzrok wprost na dziecko.
Była malutka. Zdecydowanie zbyt mała. Bez problemu zmieściłaby się na mojej rozłożonej dłoni. Z całą pewnością założyli jej ubranka dla lalek. Śnieżnobiałe śpioszki i czapkę, która sterczała na lewo. Miała zamknięte oczy. Nie oddychała, ale wyglądała, jakby po prostu zasnęła. Zakrztusiłem się własnymi łzami. Zsunąłem na podłogę i zacząłem płakać. Ukryłem twarz w dłoniach, tupałem w podłogę, w końcu zacząłem walić pięściami w ścianę i mocno ciągnąć się za włosy, jakby to miało uśmierzyć ten piekielny, psychiczny ból.
- Dlaczego? - wyszeptałem. - Dlaczego akurat ona?
Odpowiedzi nie otrzymałem.
A czekałem na nią. Czekałem, aż moje myśli zejdą na odpowiedni tor i uświadomią mi, że tak powinno być. Że może to jakiś znak, nauczka na przyszłość. Jednak nic takiego się nie działo.
Wstrząsnął mną przeraźliwy dreszcz. I zapadła cisza. Cisza przed burzą. Oddychałem głęboko, spokojnie, jakbym miał zaraz przejść na tamtą stronę. Do niej. W pewnym sensie nawet tego pragnąłem. Taki rozwój wypadków wydawał się najprostszym rozwiązaniem problemu, zabiciem cierpienia po stracie. Wiedziałem jednak, że nie ma na co liczyć i zapragnąłem po prostu towarzyszyć swojej córeczce w ostatniej drodze, choć poprzednich nawet nie przeszła.
Wstałem, przetarłem dłonią twarz, po czym najdelikatniej, jak tylko potrafiłem, wziąłem jej kruche ciało na ręce. Przełknąłem głośno ślinę. Jeszcze nic nigdy nie sprawiło, że miałem wrażenie, jakby coś rozrywało moje serce od środka. Aż do tej chwili. Wtedy tysiące niewidzialnych sztyletów na zmianę zaczęło pastwić się nad moim wnętrzem. Nad tym, co czuję.
Powoli podszedłem do łóżka Cailin i usiadłem na krawędzi. Sam nie wiedziałem, do czego dokładnie dążyłem, ale chciałem się z nią pożegnać. Położyłem ją na kolanach, żeby było mi wygodniej i zacząłem się przyglądać, najpierw jasnym włoskom wystającym spod czapki, późnej beztroskiej twarzyczce, maleńkim rączkom grubością przypominającym moje palce, drobnym stópkom ukrytym pod za dużymi śpioszkami. To była moja córka. Moje maleństwo, które zaraz przestanie istnieć. Zostanie jedynie w naszej pamięci.
- Bardzo Cię kocham, wiesz? - wydusiłem, kładąc opuszek palca wskazującego na jej policzku. - I mama też. Zobacz, to ona. - Delikatnie uniosłem jej ciało i główkę tak, by pozornie mogła ją zobaczyć. Była tak okropnie krucha, że każdy najmniejszy ruch sprawiał wrażenie, jakbym miał ją zaraz złamać w pół. - Gdyby nie spała, pewnie przytulałaby Cię teraz mocno i mówiła, że zawsze będziesz z nami. O tutaj. - Wskazałem na swoją klatkę piersiową. Kilka moich łez spadło na białe ubranko, co wprawiło mnie w stan jeszcze większej nostalgii. - Oboje bardzo mocno Cię kochamy i będziemy kochać nawet po śmierci. Wtedy właśnie się spotkamy, wiesz? W końcu będziemy wszyscy razem, już nikt nas nie rozdzieli. - Położyłem dłoń Cailin na udzie naszej córeczki, po czym delikatnie przycisnąłem twarz do jej tułowia. - Dlaczego ty? Czemu?
Nie mogłem pozbierać się po czymś tak okropnym. Chciałem krzyczeć, głosić na boki, że to nieprawda. Że moje dziecko nie mogło od tak umrzeć. Kilka dni temu tęskniłem jedynie za dziewczyną będącą dla mnie wszystkim. Ale przez te godziny wydarzyło się tak wiele... Była w ciąży, a ja nic o tym nie wiedziałem. Wyrzucałem to sobie. Nie chciałem nikomu pokazać, jak bardzo mnie to dotknęło. Że to nie ja zajmowałem się nią w tym szczególnym czasie.
- Moja mała Milagros. - Myślałem, że za moment pęknie mi serce. - Bo jesteś naszym drobniutkim cudem, wiesz? Najlepszym, co mogło nas w życiu spotkać.
Uciąłem, słysząc odgłos otwierających się drzwi. Odwróciłem zapłakaną twarz wiedząc, jak okropnie muszę wyglądać. Nic mnie to jednak nie obchodziło. Nie w tak okropnych minutach mojego życia, które już na zawsze zapadną mi w pamięć. Choć szczerze wolałbym o nich zapomnieć.
- Ivan...
Marc stanął w wejściu. Jego oczy aż lśniły bólem i współczuciem.
- Chcesz zobaczyć swoją chrześniaczkę? A raczej byłaby nią, gdyby...
Nie umiałem skończyć.
- Już spokojnie. - Blondyn objął mnie ramieniem, starając się dodać choć odrobinę otuchy, a ja po raz kolejny zacząłem płakać. - Jest śliczna.
Jeśli czegoś byłem w tamtej chwili pewien, to tego, że nie mogę zostawić Cailin. Będę o nią walczyć! Do końca swoich dni.
_______________
Po pierwsze bardzo przepraszam za te dwa miesiące przerwy. Tłumaczyć się nie będę, bo po prostu nie miałam weny na pisanie. Ale na szczęście ta wena wróciła!
Po drugie... wypłakałam chyba wszystko pisząc ten rozdział. Jednak podoba mi się. A o to w tym chodzi, prawda? Więc teraz czekam na Wasze opinie :)
hahaha, wujek Marc xd Czemu ja tak lubię ten gif? *-*
Kajając się w bólu i niesłychanie silnym cierpieniu zacząłem się zastanawiać, jaki sens ma moje życie. Jedyne, w czym jestem dobry, to popełnianie wielkich błędów, których nie będę w stanie naprawić. Bo gdybym nie wyjechał za karierą, miłość mojego życia przytulałaby się teraz do mnie, a nie leżała w przygnębiającej, szpitalnej sali. Wspólnie przygotowywalibyśmy się do narodzin potomka. Uroczej dziewczynki lub słodkiego chłopczyka, który wypełniłby naszą codzienność radością, jakiej nie potrafi dać nic innego. Ale nie. Moja głupota musiała wziąć górę. I właśnie przez nią straciłem dosłownie wszystko, co tak naprawdę liczy się w życiu człowieka.
Po wzięciu głębokiego oddechu wszedłem przez szklane drzwi do budynku i od razu skierowałem się odpowiednią drogą w stronę Cailin. Nie chciałem zwlekać. Już wystarczająco nawaliłem. Teraz powinienem siedzieć przy łóżku, trzymając tą delikatną dłoń i wspierać ją najlepiej, jak tylko potrafiłem. Z nadzieją patrzyć prosto w jej kruchą, zmarnowaną twarz i czekać na postępy. Na wydarzenie, które mi ją zwróci. Które odda mi moją miłość, wspomnienia i wszystkie piękne chwile czekające na nas po wyjściu z tego paskudnego miejsca.
Wyszedłem z windy chwiejąc się nieznacznie. Od razu oblizałem spierzchnięte wargi starając się nie rozpłakać. To nie miało najmniejszego sensu, łzy nie zwrócą mi dziecka i w żaden, nawet najmniejszy sposób nie pomogą Cailin. Dlatego chciałem być silny. Przeszedłem parę kroków, po czym skręciłem w stronę zbyt dobrze znanego mi korytarza. Chciałem zamknąć oczy, osunąć się na podłogę, uciec. Walić pięściami w ścianę, szarpać przechodzących ludzi. Chciałem zrobić cokolwiek, żeby zagłuszyć przygnębiające myśli. Ale nie byłem w stanie.
Spojrzałem jedynie na współczującą twarz Marca, który automatycznie poderwał się z krzesła.
- Lekarz Cię szukał. - Moje serce zabiło szybciej na te słowa. - Skręcasz w prawo, drzwi na samym końcu. Iść z tobą?
Uśmiechnąłem się krzywo, bo wcale nie miałem na to ochoty i pokręciłem głową.
- Dzięki stary, ale sam to załatwię.
Dystans do gabinetu pozornie nie był długi. Jednak gdyby dołożyć do tego wszystkie dręczące mnie myśli, przelatujące obrazy nijak nie umiejące złożyć się w jedną, spójną całość, ta droga stawała się po prostu wiecznością. Najdłuższe minuty mojego życia.
Cicho zapukałem i poczekałem na zezwolenie wejścia do środka. Przed naciśnięciem klamki wziąłem kilka uspokajających oddechów, po czym zmusiłem się na postawienie tych paru kroków i późniejsze spojrzenie w twarz siedzącego naprzeciw mężczyzny. Od razu wskazał ręką fotel pod ścianą.
- Dziękuję, postoję - odparłem, starając się wyczytać jakieś emocje z jego twarzy.
Lekarz przewertował kilka papierów, zdjął okulary, poprawił biały kitel i ponownie przeniósł swój wzrok na moją zmarnowaną posturę.
- Życiu pani Alvarez nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Jest słaba, musi odpoczywać, ale za kilka dni powinna wybudzić się ze śpiączki. W takim wypadku po czterdziestu ośmiu godzinach bez najmniejszych komplikacji zostanie wypisana. - Poczułem pewnego rodzaju ulgę, choć innej wersji wydarzeń nawet nie przyjmowałem do wiadomości. - Chodziło mi tylko... Mężczyzna siedzący na korytarzu zaoferował swoją pomoc i opiekę nad nią. Ale nie mogę... To znaczy mogę, ale nie chcę oddawać pacjentki w ręce kogoś innego niż ojca dziecka po tak bolesnej stracie. Rozumie mnie pan?
- Oczywiście zajmę się nią. Nie ma najmniejszego problemu.
Zapadła chwilowa cisza, która dość szybko dała się we znaki obu stronom.
- To dobrze. - Nie do końca wiedziałem, co mam powiedzieć. - Jest taka możliwość, na którą nie wszyscy ojcowie się decydują.
Zmarszczyłem brwi kompletnie nie wiedząc, co mnie jeszcze czeka.
- Słucham.
- Mogę zaprowadzić pana na salę. To chwila dla rodziców, na pożegnanie dziecka.
Moje serce zabiło szybciej, a krew w żyłach momentalnie zawrzała.
- Zobaczyłbym go?
- Ją. To dziewczynka.
Córeczka. Miałem córeczkę. Kilka łez spłynęło po moich policzkach, ale już nad tym nie panowałem. Gdzieś miałem całą ulotną, męską twardość. W takich chwilach emocje brały górę nawet nad największymi egoistami. Nic więc dziwnego, że i ja pokazywałem je każdej mijającej mnie osobie.
- Tak, chcę - wydukałem. Słaba odpowiedź, ale innej nie umiałem sklecić.
Widziałem zmieszanie w każdym jego ruchu, gdy prowadził mnie na miejsce, choć sam doskonale znałem drogę. Zawód lekarza nigdy nie był łatwy. Zdecydowanie zbyt często zdarzały się właśnie tego rodzaju sytuacje, w których trzeba było powiadomić rodzinę pacjenta o paskudnej sprawie, jaką była śmierć, paraliż, nieuleczalna choroba lub coś jeszcze innego. Ale tak wygląda nasze życie. Jest piekielnie niesprawiedliwe.
- Proszę - wyszeptał tylko, wskazując na drzwi.
A ja bez najmniejszego zawahania wszedłem do środka.
Spojrzałem na Cailin, zupełnie nieświadomą tego, co się właśnie stało. Chciałem do niej podejść, pocieszyć, ale wtedy zrozumiałem, po co tak naprawdę się tutaj znalazłem. Nerwowo zaciskałem i rozluźniałem palce u dłoni, starając się przy okazji uspokoić walące w piersi serce. Jeśli ktoś myślał, że to skutkuje, był w ogromnym błędzie. Z każdym drobnym krokiem przybliżającym mnie do przenośnego, szpitalnego łóżeczka dla noworodków stresowałem się coraz bardziej. Kolejne słone łzy wypływały spod moich powiek, policzki przybrały rumianą barwę jak pod koniec wyjątkowo emocjonującego meczu, a szczęki ścisnąłem tak mocno, że nawet najmniejsze rozluźnienie przyprawiało mnie o piekielny ból. Zamknąłem oczy. Zbyt mocno się bałem, by móc tak po prostu spojrzeć na jej twarz. Położyłem palce na krawędzi łóżeczka, spróbowałem przełknąć ogromną gulę zatykającą całe moje gardło, po czym w przypływie odwagi skierowałem wzrok wprost na dziecko.
Była malutka. Zdecydowanie zbyt mała. Bez problemu zmieściłaby się na mojej rozłożonej dłoni. Z całą pewnością założyli jej ubranka dla lalek. Śnieżnobiałe śpioszki i czapkę, która sterczała na lewo. Miała zamknięte oczy. Nie oddychała, ale wyglądała, jakby po prostu zasnęła. Zakrztusiłem się własnymi łzami. Zsunąłem na podłogę i zacząłem płakać. Ukryłem twarz w dłoniach, tupałem w podłogę, w końcu zacząłem walić pięściami w ścianę i mocno ciągnąć się za włosy, jakby to miało uśmierzyć ten piekielny, psychiczny ból.
- Dlaczego? - wyszeptałem. - Dlaczego akurat ona?
Odpowiedzi nie otrzymałem.
A czekałem na nią. Czekałem, aż moje myśli zejdą na odpowiedni tor i uświadomią mi, że tak powinno być. Że może to jakiś znak, nauczka na przyszłość. Jednak nic takiego się nie działo.
Wstrząsnął mną przeraźliwy dreszcz. I zapadła cisza. Cisza przed burzą. Oddychałem głęboko, spokojnie, jakbym miał zaraz przejść na tamtą stronę. Do niej. W pewnym sensie nawet tego pragnąłem. Taki rozwój wypadków wydawał się najprostszym rozwiązaniem problemu, zabiciem cierpienia po stracie. Wiedziałem jednak, że nie ma na co liczyć i zapragnąłem po prostu towarzyszyć swojej córeczce w ostatniej drodze, choć poprzednich nawet nie przeszła.
Wstałem, przetarłem dłonią twarz, po czym najdelikatniej, jak tylko potrafiłem, wziąłem jej kruche ciało na ręce. Przełknąłem głośno ślinę. Jeszcze nic nigdy nie sprawiło, że miałem wrażenie, jakby coś rozrywało moje serce od środka. Aż do tej chwili. Wtedy tysiące niewidzialnych sztyletów na zmianę zaczęło pastwić się nad moim wnętrzem. Nad tym, co czuję.
Powoli podszedłem do łóżka Cailin i usiadłem na krawędzi. Sam nie wiedziałem, do czego dokładnie dążyłem, ale chciałem się z nią pożegnać. Położyłem ją na kolanach, żeby było mi wygodniej i zacząłem się przyglądać, najpierw jasnym włoskom wystającym spod czapki, późnej beztroskiej twarzyczce, maleńkim rączkom grubością przypominającym moje palce, drobnym stópkom ukrytym pod za dużymi śpioszkami. To była moja córka. Moje maleństwo, które zaraz przestanie istnieć. Zostanie jedynie w naszej pamięci.
- Bardzo Cię kocham, wiesz? - wydusiłem, kładąc opuszek palca wskazującego na jej policzku. - I mama też. Zobacz, to ona. - Delikatnie uniosłem jej ciało i główkę tak, by pozornie mogła ją zobaczyć. Była tak okropnie krucha, że każdy najmniejszy ruch sprawiał wrażenie, jakbym miał ją zaraz złamać w pół. - Gdyby nie spała, pewnie przytulałaby Cię teraz mocno i mówiła, że zawsze będziesz z nami. O tutaj. - Wskazałem na swoją klatkę piersiową. Kilka moich łez spadło na białe ubranko, co wprawiło mnie w stan jeszcze większej nostalgii. - Oboje bardzo mocno Cię kochamy i będziemy kochać nawet po śmierci. Wtedy właśnie się spotkamy, wiesz? W końcu będziemy wszyscy razem, już nikt nas nie rozdzieli. - Położyłem dłoń Cailin na udzie naszej córeczki, po czym delikatnie przycisnąłem twarz do jej tułowia. - Dlaczego ty? Czemu?
Nie mogłem pozbierać się po czymś tak okropnym. Chciałem krzyczeć, głosić na boki, że to nieprawda. Że moje dziecko nie mogło od tak umrzeć. Kilka dni temu tęskniłem jedynie za dziewczyną będącą dla mnie wszystkim. Ale przez te godziny wydarzyło się tak wiele... Była w ciąży, a ja nic o tym nie wiedziałem. Wyrzucałem to sobie. Nie chciałem nikomu pokazać, jak bardzo mnie to dotknęło. Że to nie ja zajmowałem się nią w tym szczególnym czasie.
- Moja mała Milagros. - Myślałem, że za moment pęknie mi serce. - Bo jesteś naszym drobniutkim cudem, wiesz? Najlepszym, co mogło nas w życiu spotkać.
Uciąłem, słysząc odgłos otwierających się drzwi. Odwróciłem zapłakaną twarz wiedząc, jak okropnie muszę wyglądać. Nic mnie to jednak nie obchodziło. Nie w tak okropnych minutach mojego życia, które już na zawsze zapadną mi w pamięć. Choć szczerze wolałbym o nich zapomnieć.
- Ivan...
Marc stanął w wejściu. Jego oczy aż lśniły bólem i współczuciem.
- Chcesz zobaczyć swoją chrześniaczkę? A raczej byłaby nią, gdyby...
Nie umiałem skończyć.
- Już spokojnie. - Blondyn objął mnie ramieniem, starając się dodać choć odrobinę otuchy, a ja po raz kolejny zacząłem płakać. - Jest śliczna.
Jeśli czegoś byłem w tamtej chwili pewien, to tego, że nie mogę zostawić Cailin. Będę o nią walczyć! Do końca swoich dni.
_______________
Po pierwsze bardzo przepraszam za te dwa miesiące przerwy. Tłumaczyć się nie będę, bo po prostu nie miałam weny na pisanie. Ale na szczęście ta wena wróciła!
Po drugie... wypłakałam chyba wszystko pisząc ten rozdział. Jednak podoba mi się. A o to w tym chodzi, prawda? Więc teraz czekam na Wasze opinie :)
hahaha, wujek Marc xd Czemu ja tak lubię ten gif? *-*